Córka... ojciec... córka

To drugi pełnometrażowy film urodzonego w 1977 roku w Szazandzie, w środkowo-zachodnim Iranie, Panahbarchody Rezajego. Reżyser ukończył studia artystyczne i filmowe na Uniwersytecie Sure w Teheranie, a swoją artystyczną karierę rozpoczął od poetyckich fotografii. To bardzo ważny trop, gdyż w swoich filmach Rezai przywiązuje ogromną wagę do strony wizualnej dzieła. "Córka... ojciec... córka" zabiera widza do małej, zagubionej w bezkresnych przestrzeniach Iranu, zasypanej śniegiem osady. Jesteśmy tutaj świadkami życia, którego rytm wyznaczają mozolne i proste czynności. Obserwujemy np. polowania na dzikie ptaki, a senną monotonię i rutynę przełamuje co jakiś czas ciężarówka dostarczająca paliwo. Patrząc na stare samochody i niekiedy przejeżdżający pociąg można odnieść wrażenie, że akcja filmu toczy się w latach 60-tych XX wieku, jednak późniejsze sceny, w których słychać docierające echa światowych wydarzeń (konkretnie amerykańskiej interwencji w Iraku) jasno sytuują akcję w naszej współczesności. Docieramy zatem z kamerą do miejsca, gdzie można odnieść mylne wrażenie, że czas się zatrzymał. Całą codzienność bohaterów wypełnia po prostu proste życie, jedyną rozrywką zdaje się być wieczorne oglądania telewizji. Jednak w filmie wyczuwa się pulsujący rytm czekania. Wszystko oczywiście zostanie wyjaśnione w ostatniej scenie. Czy to zatem irańskie "Czekając na Godota?"

Córka... ojciec... córka - kadr z filmuW pewnej mierze tak. Film Panahbarchody Rezajego wpisuje się w nurt irańskiego kina kontemplacyjnego, którego mistrzem jest Kiarostami. Mamy tutaj niekiedy wręcz nieznośnie długie ujęcia, praktycznie niezauważalną pracę kamery, ujęcia oparte na dopieszczonej w najmniejszym szczególe kompozycji kadru. Ludzie najczęściej wpisywani są w szerokie plany pokazujące cały majestat i potęgę przyrody, co znakomicie oddaje dramat istnienia. Wszystko to służy opowiadaniu bardzo szczątkowej fabuły dzieła. Tylko o ile kontemplacja w filmach Kiarostamiego rzeczywiście służyła wydobyciu, naświetleniu istotnych problemów filozoficznych czy eschatologicznych, to w trakcie seansu filmu zrealizowanego przez Rezajego odniosłem wrażenie, że jego kontemplacja, filmowy minimalizm wiedzie donikąd. Jest sztuką dla sztuki. Ostatnia scena filmu, scena do której cały wolny rytm dzieła jest przygotowaniem, nie rekompensuje nam trudów seansu, niestety nie jest jak u mistrza tego typu kina Tarkowskiego - tam ostatnia scena najczęściej była nagrodą, stanowiła autentyczną chwilę zachwytu. Tutaj czegoś takiego brak. Oczywiście nie sposób nie docenić pięknej pracy światła, drobiazgowej kompozycji kadru, pomysłów na kompozycję poszczególnych ujęć. Ale niestety, w moim odczuciu to za mało. Mimo ciekawej, wymagającej formy, świetnym wykorzystaniu naturalnych plenerów zaśnieżonego Iranu, z filmu niewiele wynika. Kontemplacyjne kino Rezajego jest ładne, ale niestety nie oferuje ani głębi i momentów autentycznego zachwytu, ani chwil zadumy, jakie potrafi dać prawdziwy irański mistrz tego typu kina - Kiarostami.

Film oglądałem w trakcie 12. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowe Horyzonty we Wrocławiu, gdzie pokazywany był w jednej z sekcji konkursowych. Na seansie byłem 24 lipca 2012 roku - i niestety jakość projekcji nie była zadowalająca. Mimo, że sami organizatorzy (poczynając nawet od dyrektora festiwalu) zapewniali we wszelkich opisach dzieła o bardzo ważnej stronie wizualnej tego filmu, to jednak kopia z jakiej odbywała się projekcja była słabej jakości - na ekranie widoczne były piksele, do tego miałem nieodparte wrażenie, że zwłaszcza w ciemnych scenach wiele traciliśmy z tego, co reżyser chciał pokazać w kadrze. Taki film aż prosił się o seans z taśmy 35 mm, a jeśli takiej kopii nie ma - to chociaż z przyzwoitego nośnika DCP. Dlatego zważając na niezbyt przekonywującą mnie artystyczną wartość dzieła, a także słabą technicznie jakość projekcji, nie był to dla mnie udany seans.

Sebastian Sroka

Córka... ojciec... córka (Dochtar... pedar... dochtar),
reż. Panahbarchoda Rezai,
Iran 2011, 72 min.